Gruzja - Lodowiec Czalati

11:20 0 Comments A+ a-



Nigdy nie uczyłam się języka rosyjskiego, jednak przed wyjazdem do Gruzji poznałam kilka zwrotów. Dwa z nich zapamiętam chyba do końca życia.


Zawsze mam w zwyczaju dziękować, kiedy ktoś przynosi mi posiłek. Tak też chciałam zrobić i tym razem podczas śniadania. Panie które pracują u Nino Ratiani nie mówią w języku angielskim, dlatego pierwszego dnia zwróciłam się do nich po gruzińsku


მადლობა / Madloba / Dziękuję


Ponieważ odpowiedziały mi po rosyjsku, kolejnego dnia kiedy pani przyniosła mi kawę z ciastem podziękowałam



до свидания / Daswidania Do widzenia


Nie wiedziałam, czemu spojrzała się na mnie spod byka, uświadomiłam sobie to dopiero kiedy Paweł jakiś czas później użył słowa

Спасибо / Spasiba / Dziękuję

Cóż, dawno nie czułam się tak głupio.


Droga do lodowca Czalati zajmuje około 4h w jedną stronę – jednak możemy sobie ją skrócić i przejechać ok. 10 km samochodem w głąb doliny. My poszliśmy pieszo, choć temperatury nas nie rozpieszczały – wychodząc z jednego cienia biegliśmy do kolejnego aby napić się łyka ciepłej wody. Z drugiej strony mogliśmy pooglądać osobliwe domy – do tej pory mamy zagadkę, czy są one nadal zamieszkane, czy też nie. Zdziwiłabym się w obu przypadkach.                
Idąc z centrum miasta przechodzimy przez most na rzece Mestiachala i cały czas posuwamy się na przód jej prawym brzegiem. Mijamy małe lotnisko – skąd w niewielkiej cenie (60 lari) można polecieć do Tbilisi. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ nie musimy tracić połowy dnia na przejazd marszrutką. Na końcu doliny znajduje się chwiejna, pamiętająca czasy sowieckie kładka, którą trzeba przejść na drugą stronę porywistej Mestiachali. Tam może czekać na nas straż graniczna, więc warto mieć ze sobą dokumenty potwierdzające naszą tożsamość i legalny pobyt w Gruzji.


Od tego momentu idziemy już pod górę lasem świerkowo-jodłowym. Szlak jest dobrze oznaczony, więc trudno się zgubić. Po jakimś czasie dochodzimy do ogromnych głazów moreny dennej. Znalazły się tam one  na skutek zdzierania podłoża przez lodowiec – możemy sobie więc wyobrazić, jak potężnym zjawiskiem jest jego postępowanie i wycofywanie się. Bardzo ważne jest zabranie ze sobą dobrych butów – koniecznie za kostkę, ponieważ już do samego lodowca będziemy skakać po ruszających się kamieniach i bardzo łatwo o skręcenie stawu.


W pewnej chwili wyskoczył na nas pies. Nazwijmy go Rambo, bo skradł moje serce doszczętnie, a w kolejnych wpisach jeszcze o nim parę słów będzie. Widać, że bardzo cieszył się na nasz widok, od razu podszedł na przytulanie i głaskanie. Tego dnia został naszym przewodnikiem stada – dumnie doprowadzając nas pod lodowiec.


Miejsce jest fenomenalne – odkąd weszliśmy na morenę denną szliśmy z zapartym tchem zatrzymując się co parę minut i nie mogąc napatrzeć na księżycowy krajobraz. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczął wiać naprawdę zimy wiatr –zwróciliśmy na to uwagę dopiero kiedy zaczęliśmy trząść się  z zimna. Dlatego oprócz wysokich butów polecam zabrać kurtkę wiatrówkę – nawet kiedy na dole temperatury dochodzą do 40°C.


Schodząc do doliny mijaliśmy tabun bydła, choć naprawdę nie wiem skąd się tam wziął. Rambo dzielnie nas bronił przed potężnym bykiem – przestał na niego szczekać dopiero kiedy bezpiecznie oddaliliśmy się. Nie pozwalał też na to, żebyśmy się z Pawłem rozdzielili, a kiedy raz zniknęłam mu z zasięgu wzroku – zaniepokojony poszedł na poszukiwania i przyprowadził mnie do „stada”.


Robiło się już naprawdę późno, a ku naszemu zdziwieniu minęliśmy jeszcze małżeństwo z dzieckiem idących do lodowca. Porozmawialiśmy chwilę po angielsku i ruszyliśmy w swoją stronę. Mniej więcej w połowie doliny mijali nas samochodem – zatrzymali się i zaproponowali, że podrzucą do miasta. Musieliśmy zostawić Ramba, choć aż płakać mi się chciało widząc jak biegnie za samochodem. Nie dawało mi to spokoju aż do następnego dnia.. ale o tym później. Razem z nowo poznanymi osobami zaczęliśmy dzielić się doświadczeniami z pobytu w Gruzji, oczywiście cały czas po angielsku, aż nagle chłopiec powiedział
Mamo, weź tego arbuza do siebie, bo tu jest ciasno!
Śmiechu nie było końca :) Poszliśmy wspólnie do Sunset Cafe Mestia. Wszyscy zachwycaliśmy się tamtejszym Chaczapuri adżaruli (placek w kształcie łódki – w środku ser i surowe jajko, które trzeba wymieszać zanim się zetnie) i  winem marki wino (5 lari / dzbanek). Aż do późnego wieczoru..

Gruzja - Uszguli

13:25 0 Comments A+ a-



Bardzo chcieliśmy jechać do Uszguli, jednak wyjazd ten stał pod znakiem zapytania – nie dojeżdża tam bowiem żadna komunikacja miejska. Można więc albo wynająć samochód terenowy (co na 2 osoby nie jest najtańszym rozwiązaniem) albo trekkingować przez kilka dni, jednak tym razem nie mieliśmy na to czasu.

Gruzini określają Uszguli jako najwyżej położoną osadę ludzką w Europie. Leży na wysokości prawie 2200 m n.p.m., czyli na wysokości naszego tatrzańskiego Starorobociańskiego Wierchu. Wioska jest niemalże odcięta od świata, a mieszka tu zaledwie 300 osób.

Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas śniadania usłyszeliśmy rozmowę angielskiego małżeństwa właśnie o Uszguli. Zapytałam o ich plany i po chwili razem z kolejną dwójką Polaków siedzieliśmy już w busie. Zapłaciliśmy 200 lari za przejazd w obie strony + 6 h oczekiwania na miejscu, czyli po 30 lari na osobę. Sam dojazd jest dość dużym przeżyciem – tu też jedzie się serpentynami z tą różnicą, że nie ma nawet asfaltu. Moje serce zamierało, jak chwilami patrzyłam na nasze koło znajdujące się zaledwie kilka centymetrów od przepaści. Co chwile pokonywaliśmy kamienie, dość spore strumienie, wydrążone przez wodę dziury. Jeśli wpadłoby Wam do głowy zjeść śniadanie tuż przed wyjazdem – uwierzcie mi, że nie jest to najlepszy pomysł, zwłaszcza że taka droga ciągnie się przez całe 2 godziny.



Kiedy dojechaliśmy na miejsce, podbiegł do nas chłopiec. Zaczął nam sprzedawać pamiątki oraz opowiadać o historii wioski i o tym, jak wygląda tutaj życie. Wszystko płynnym angielskim, choć miał może z 10 lat – nie więcej. To była dla nas jedna z największych niespodzianek tego wyjazdu, bo nie spodziewaliśmy się że tam, na końcu świata spotkamy dzieciaki mówiące lepszym angielskim niż my sami.



Po wejściu do wioski poczuliśmy się jak w średniowieczu. Otoczeni przez legendarne kamienne wieże mieszkalno-obronne nie mogliśmy wyjść z podziwu jak wyjątkowe jest to miejsce. Szliśmy wąskimi uliczkami pełnymi błota i odchodów zwierząt w stronę Szchary – najwyższego szczytu Gruzji (5193 m n.p.m). Zostało nam zaledwie 5h na miejscu – stwierdziliśmy, że spróbujemy dojść do południowego lodowca (według przewodnika - 6h w obie strony). Choć niestety zabrakło nam na to czasu – warto było, ponieważ droga okazała się jedną z najpiękniejszych tras jakie przebywałam w życiu. Nie tylko ze względu na widok Szchary, ale też cudowe, pełne kwiatów łąki i stada wolnych krów i koni pasących się wokoło.



Chwilę po wyruszeniu z miasteczka w stronę lodowca, serce nam zamarło. Zobaczyliśmy wielkiego psa (przez chwilę zastanawialiśmy się czy to nie wilk) spacerującego z kośćmi w pysku. Ale to nie były zwykłe kości, to był olbrzymi kawałek kręgosłupa z wystającymi żebrami, co wyglądało tak groteskowo, że przyśpieszyliśmy kroku z nadzieją, że pies nas nie zauważy. Oczywiście zauważył i zaczął biec w naszą stronę. Ja jeszcze mocniej przerażona niemal zaczęłam biec – w końcu tyle naczytałam się o groźnych psach pasterskich które można spotkać na szlakach. I tak zaczęła się nasza przygoda z jednym z najbardziej kochanych psów które spotkałam w życiu – towarzyszył nam przez całą drogę, aż do wioski. Podczas wyjazdu nie spotkaliśmy ani jednego agresywnego psa - widocznie nauczyły się już, że znajomość z turystami może być opłacalna :) 



Dość nieswojo czułam się przechodząc wśród pasącego się bydła, zwłaszcza kiedy zdałam sobie sprawę ile jest tam byków. Miałam przed oczami krwawe sceny z aren i podejrzliwie przyglądałam się ich zachowaniu, jednak zwierzęta zachowywały się jakby nas tam w ogóle nie było. Według Temple Gradin, wybitnej specjalistki od zwierzęcego behawioryzmu - głową przyczyną ataków byków na ludzi jest to, że identyfikują się one z nami, a nie z bydłem i próbują przejąć dominację. To z kolei jest rezultatem oddzielania osobników od reszty stada. Według badań 75% byków odchowanych w boksach indywidualnych atakuje ludzi, gdzie z pośród tysiąca wychowanych od małego przy matkach, tylko jeden zdecyduje się na atak. Na szczęście na tego jednego nie trafiliśmy :) 



Wybierając się tą trasą – trzeba być przygotowanym na konieczność zdjęcia butów (a nawet spodni...) i zanurzenia nóg w lodowatych strumieniach górskich. Jest to dość bolesne – temperatura wody i kamienie na dnie dają się we znaki. Cóż, później jest co wspominać :)