Gruzja - jeziorka Koruldi

12:09 0 Comments A+ a-


W pierwotnym planie -  tego dnia mieliśmy ruszyć z całym naszym bagażem do jeziorek Koruldi, a następnie nocować na górze. Z różnych względów nasze plany musiały ulec zmianie i zostaliśmy zmuszeni do powrotu do Mestii tego samego dnia. Na szczęście, bo choć trasa w przewodnikach była opisywana jako niedługa i łatwa - z nas wyciągnęła wszystkie siły nawet pomimo braku ciężkich plecaków. Być może spowodowane to było temperaturą i ciągłą ekspozycją na słońce, a my gotowaliśmy się nawet w cieniu. 

Z Mestii wyruszyliśmy razem z parą polaków która towarzyszyła nam w Uszguli. Szybko jednak nasze drogi się rozeszły - my wybraliśmy dłuższą, ale łatwiejszą drogę, natomiast oni krótszą i bardziej wymagającą. Po wyjściu na tyły miasta weszliśmy w las, którym trawersowaliśmy zbocze Cchakcagari. Co chwilę spotykaliśmy grupy dzieciaków, które siedziały na trawie uśmiechając się i machając rękoma na nasz widok. Po godzinie, albo dwóch las skończył się. Z jednej strony cieszyliśmy się, bo wreszcie zaczynały się piękne widoki - ale z drugiej strony nie było już niczego co by nas osłaniało przed palącym słońcem. 



Po wyjściu na grzbiet czekała na nas zjawiskowa polana z punktem widokowym, a nawet pierwszym drogowskazem jaki widzieliśmy. Zatopiliśmy się w obrazie Uszby - symbolu Kaukazu i chyba jednej z najpiękniejszych gór na świecie. Posiada ona dwa wierzchołki - północny (4696m n.p.m.) i południowy (4710m n.p.m.), rozdzielone głęboką przełęczą. Niestety nie zrobiliśmy jej zdjęć licząc na to, że później będzie widać ją jeszcze lepiej. Nie było. 



Siedzieliśmy tak długo. Nie mogliśmy nasycić się widokami, które mieliśmy przed sobą. Czas jakby przestał istnieć, jednak w pewnym momencie rozsądek wziął górę i wyruszyliśmy w stronę Uszby. Po chwili moim oczom ukazał się koń, który wyglądał tak majestatycznie, że zatrzymałam się na chwilę aby uwiecznić ten widok na zdjęciu. Przyszło również ogromne stado bydła, przez co jeszcze bardziej poczułam się jakbym była w zupełnie innym świecie. Jednak nagle jedna z krów wyrwała mnie z tych chmur - zauważyłam, że idzie w moją stronę wydając niezbyt przyjemne odgłosy i co chwilę trącając kopytem. Szybko schowałam aparat i postanowiłam oddalić się, coraz bardziej przyśpieszając kroku. Niestety im szybciej szłam, tym szybciej szła i ona. Nie wiedziałam co robić, czy uciekać dalej, czy próbować ją przestraszyć - ostatecznie postawiłam na pierwszą opcję. Po chwili ewidentnie zdenerwowana dała sobie spokój, jednak Paweł już do końca wyjazdu śmiał się ze mnie, że pierwszy raz widział abym tak szybko wbiegała pod górę :) 




Minęliśmy dwa gospodarstwa, które nie wiem jak uchowały się do dzisiejszych czasów. Myślę, że życie tych ludzi nie należy do najłatwiejszych. W pewnej chwili wmurowało nas w ziemię. RAMBO! Nasz kochany pies, który odprowadzał nas spod lodowca Chalati. Nawet nas nie poznał, tak był zapatrzony w swoich dzisiejszych ludzi. Ulżyło mi, ponieważ od dnia poprzedniego dręczyły mnie ogromne wyrzuty sumienia. Właściwie tak sobie teraz myślę, że te psy są chyba tam nawet szczęśliwsze niż większość tych tu w Polsce. Które siedzą całymi dniami w domu, aby kilka razy wyjść na spacer dookoła bloku. 



Szliśmy dalej, a nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa. Dochodząc do każdego pagórka mówiliśmy sobie "Ok, za tym już na pewno będą jeziora", ale za każdym był kolejny i kolejny pagórek. Wypompowani z energii zaczęliśmy się poddawać, zwłaszcza że pomimo późnej godziny słońce wciąż nie dawało nam taryfy ulgowej. Aż nagle.. SĄ! Jeziorka Koruldi w całej okazałości. Widok, który wynagrodził nam cały wysiłek. Spotkaliśmy też polaków z którymi wyruszyliśmy z Mestii - przeklinali wybór krótszej trasy, która okazała się dla nich istną mordęgą. 



Droga w dół wydała się o wiele krótsza, choć większość pokonaliśmy po ciemku. Schodząc już naprawdę nisko, nagle coś zaczęło świecić po naszej lewej stronie.
 Co to? - zapytałam. 
Za chwilę kolejna świecąca kropka.. i kolejna - zaczęły tańczyć wokół siebie. ŚWIETLIKI! Rozświetlały nam całą drogę, co poruszyło mnie niemal do łez. 

Do domu wróciliśmy w ciszy, nie mieliśmy już nawet siły rozmawiać. Moje nogi szły jakby automatycznie, chwilami czułam, że nie mam nad nimi kontroli. 

Ps. Przeliczyłam się że stwierdzeniem, że Paweł się śmiał ze mnie tylko do końca wyjazdu :) Oto co napisał po przeczytaniu tego wpisu: