Gruzja - Mestia
W Gruzji wylądowaliśmy ok. 5.20 rano. Lotnisko oddalone jest od Kutaisi około 14 km, więc od razu rzucił się na nas tłum taksówkarzy proponujących podwiezienie do miasta. Udało nam się namówić jednego z nich na przejazd do Zugdidi (40 Lari), skąd złapaliśmy marszrutkę do Mestii (20 Lari / os).
Nie mogliśmy się nadziwić, kiedy
dosłownie co parę minut samochód musiał zwalniać i omijać leżące lub
spacerujące po jezdni krowy. Zaczęły się pierwsze zdjęcia, bo przecież „Wow! Krowa
na wolności!”. Pozostali pasażerowie nie wiedzieli czemu się tak dziwimy, a my nie
wiedzieliśmy czemu oni nie. Z tymi krowami to ciekawa sprawa. Śmieliśmy się z
jednymi z napotkanych Polaków, że przez pierwsze dni człowiek robi zdjęcia
każdej krowie. Następnie przeglądając je zauważa, że na 90% zdjęć są krowy. Pod
koniec wyjazdu tak się przyzwyczaja, że przestaje zwracać uwagę na jakiekolwiek
zwierzęta. Natomiast już po powrocie do Polski zastanawia się „Ok, ale gdzie są
krowy?!”. I coś w tym naprawdę jest.
Droga do Mestii narobiła nam trochę
strachu, ponieważ w większości wiła się serpentynami and przepaściami –
zwłaszcza w jej końcowym odcinku. W pewnym momencie kierowca zatrzymał się i
zaczął przeklinać.
„ Dopiero co położyli asfalt, a już kawałek drogi oberwało!”
Faktycznie, oberwało, ale na
szczęście jakoś przejechaliśmy. Kierowca podkręcał atmosferę jadąc szybko raz
prawym, raz lewym pasem, raz środkiem – nawet kiedy zbliżał się do zakrętu i
nie wiadomo było czy z drugiej strony nie wyjedzie jakiś inny samochód. Pozostali
pasażerowie wciąż byli niewzruszeni.
W pewnym momencie kierowca
zapytał, czy mamy wykupiony nocleg. Nie mieliśmy. Mieliśmy tylko kilka adresów
i liczyliśmy że gdzieś uda nam się zatrzymać. Przede wszystkim braliśmy pod
uwagę pensjonat Nino Ratiani – czytaliśmy o nim wiele dobrych opinii, jednak
skoro Pan zaproponował nam że zawiezie nas do dobrego guesthouse’u –
zgodziliśmy się bez zbędnych pytań. Oczy prawie wyszły nam ze zdumienia kiedy
zaczął wołać „Nino! Nino!” – właśnie tak, zawiózł nas dokładnie do Nino Ratiani. Spędziliśmy tam kilka dni i z całego serca mogę polecić to miejsce – warunki są bardzo dobre, cena nie jest wygórowana (20 lari / os) a pani
Nino jest bardzo fajnym człowiekiem. Dodatkowym plusem jest to, że mówi po
angielsku. Za 10 lari można się porządnie najeść, choć ja nie byłam do końca
zadowolona z tych posiłków, ponieważ były zdecydowanie za różnorodne i nie
pasujące do pory dnia (np. na śniadanie dostawaliśmy kawałek ciasta, kawę,
jajko, frytki, kaszę, smażony ryż, 2 surówki, ser, chleb – wszystko razem i
codziennie to samo). Najbardziej smakowało mi mleko – od razu widać, że prosto
od… krowy.
Mestia choć to centrum Swanetii, jest
niewielkim miasteczkiem liczącym zaledwie 3,5 tysiąca mieszkańców. Leży na
wysokości 1500 m n.p.m wśród otaczających ją wysokich szczytów. Od samego
początku zauważyliśmy, że nowoczesność miesza się tu ze starością i tradycją.
Koło nowych domów stoją ruiny. W centrum awangardowy, z daleka rzucający się w
oczy posterunek policji. Niewielkie centrum miasteczka ma wg mnie bardzo duży
potencjał – ktoś pomyślał i postawił tu niebagatelne budynki które mogłyby
posłużyć jako restauracje, sklepy, cokolwiek. Niestety szyby już popękały, a w
środku siedzą... krowy.
Usiedliśmy na ławce w niewielkim parku, popatrzyliśmy na trawę a tam.. świnie. Oczywiście krowy później też przyszły.
Zaraz za parkiem jest informacja turystyczna gdzie można otrzymać mapy. Podobno obsługa jest tam dość niemiła, ale na szczęście my tego nie doświadczyliśmy. Jeśli chodzi o restaurację to bardzo polecam Sunset Cafe Mestia. Wszyscy się zachwycaliśmy tamtejszym Chaczapuri adżaruli (placek w kształcie łódki – w środku ser i surowe jajko, które trzeba wymieszać zanim się zetnie) i winem marki wino (5 lari / dzbanek). W dodatku każdy mówi tam po angielsku.
Usiedliśmy na ławce w niewielkim parku, popatrzyliśmy na trawę a tam.. świnie. Oczywiście krowy później też przyszły.
Zaraz za parkiem jest informacja turystyczna gdzie można otrzymać mapy. Podobno obsługa jest tam dość niemiła, ale na szczęście my tego nie doświadczyliśmy. Jeśli chodzi o restaurację to bardzo polecam Sunset Cafe Mestia. Wszyscy się zachwycaliśmy tamtejszym Chaczapuri adżaruli (placek w kształcie łódki – w środku ser i surowe jajko, które trzeba wymieszać zanim się zetnie) i winem marki wino (5 lari / dzbanek). W dodatku każdy mówi tam po angielsku.
Poszliśmy dalej, mijając wiele kamiennych
wież z XII-XIV wieku które budowane były zarówno do obrony przed wrogiem jak i
do trzymania zapasów żywnościowych oraz zwierząt. Przez miasto przepływa Mestiachala
– pierwsza rzeka o szarym kolorze którą widziałam. Zatrzymaliśmy się przy niej
aby chwilę podumać oraz popodziwiać góry które nas otaczały. Jedno na pewno trzeba
przyznać – Swanetia ma swój niepowtarzaly, niesamowity klimat. Tęskniłam za nią
będąc jeszcze na miejscu. I tęsknię do tej pory.