Gruzja - Uszguli
Bardzo chcieliśmy jechać do Uszguli, jednak wyjazd ten stał
pod znakiem zapytania – nie dojeżdża tam bowiem żadna komunikacja miejska.
Można więc albo wynająć samochód terenowy (co na 2 osoby nie jest najtańszym
rozwiązaniem) albo trekkingować przez kilka dni, jednak tym razem nie mieliśmy
na to czasu.
Gruzini określają Uszguli jako najwyżej położoną osadę
ludzką w Europie. Leży na wysokości prawie 2200 m n.p.m., czyli na wysokości
naszego tatrzańskiego Starorobociańskiego Wierchu. Wioska jest niemalże odcięta
od świata, a mieszka tu zaledwie 300 osób.
Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas śniadania
usłyszeliśmy rozmowę angielskiego małżeństwa właśnie o Uszguli. Zapytałam o ich
plany i po chwili razem z kolejną dwójką Polaków siedzieliśmy już w busie.
Zapłaciliśmy 200 lari za przejazd w obie strony + 6 h oczekiwania na miejscu,
czyli po 30 lari na osobę. Sam dojazd jest dość dużym przeżyciem – tu też
jedzie się serpentynami z tą różnicą, że nie ma nawet asfaltu. Moje serce
zamierało, jak chwilami patrzyłam na nasze koło znajdujące się zaledwie kilka
centymetrów od przepaści. Co chwile pokonywaliśmy kamienie, dość spore
strumienie, wydrążone przez wodę dziury. Jeśli wpadłoby Wam do głowy zjeść
śniadanie tuż przed wyjazdem – uwierzcie mi, że nie jest to najlepszy pomysł,
zwłaszcza że taka droga ciągnie się przez całe 2 godziny.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, podbiegł do nas chłopiec.
Zaczął nam sprzedawać pamiątki oraz opowiadać o historii wioski i o tym, jak wygląda
tutaj życie. Wszystko płynnym angielskim, choć miał może z 10 lat – nie więcej.
To była dla nas jedna z największych niespodzianek tego wyjazdu, bo nie
spodziewaliśmy się że tam, na końcu świata spotkamy dzieciaki mówiące lepszym
angielskim niż my sami.
Po wejściu do wioski poczuliśmy się jak w średniowieczu.
Otoczeni przez legendarne kamienne wieże mieszkalno-obronne nie mogliśmy wyjść
z podziwu jak wyjątkowe jest to miejsce. Szliśmy wąskimi uliczkami pełnymi
błota i odchodów zwierząt w stronę Szchary – najwyższego szczytu Gruzji (5193 m
n.p.m). Zostało nam zaledwie 5h na miejscu – stwierdziliśmy, że spróbujemy dojść
do południowego lodowca (według przewodnika - 6h w obie strony). Choć niestety zabrakło nam na to czasu – warto było,
ponieważ droga okazała się jedną z najpiękniejszych tras jakie przebywałam w życiu.
Nie tylko ze względu na widok Szchary, ale też cudowe, pełne kwiatów łąki i stada wolnych krów i koni pasących się
wokoło.
Chwilę po wyruszeniu z miasteczka w stronę lodowca, serce
nam zamarło. Zobaczyliśmy wielkiego psa (przez chwilę zastanawialiśmy się czy to nie wilk) spacerującego z kośćmi w pysku. Ale to
nie były zwykłe kości, to był olbrzymi kawałek kręgosłupa z wystającymi żebrami,
co wyglądało tak groteskowo, że przyśpieszyliśmy kroku z nadzieją, że pies nas
nie zauważy. Oczywiście zauważył i zaczął biec w naszą stronę. Ja jeszcze
mocniej przerażona niemal zaczęłam biec – w końcu tyle naczytałam się o
groźnych psach pasterskich które można spotkać na szlakach. I tak zaczęła się
nasza przygoda z jednym z najbardziej kochanych psów które spotkałam w życiu –
towarzyszył nam przez całą drogę, aż do wioski. Podczas wyjazdu nie spotkaliśmy ani jednego agresywnego psa - widocznie nauczyły się już, że znajomość z turystami może być opłacalna :)
Dość nieswojo czułam się przechodząc wśród pasącego się
bydła, zwłaszcza kiedy zdałam sobie sprawę ile jest tam byków. Miałam przed
oczami krwawe sceny z aren i podejrzliwie przyglądałam się ich zachowaniu,
jednak zwierzęta zachowywały się jakby nas tam w ogóle nie było. Według Temple Gradin, wybitnej specjalistki od zwierzęcego behawioryzmu - głową przyczyną ataków byków na ludzi jest to, że identyfikują się one z nami, a nie z bydłem i próbują przejąć dominację. To z kolei jest rezultatem oddzielania osobników od reszty stada. Według badań 75% byków odchowanych w boksach indywidualnych atakuje ludzi, gdzie z pośród tysiąca wychowanych od małego przy matkach, tylko jeden zdecyduje się na atak. Na szczęście na tego jednego nie trafiliśmy :)
Wybierając się tą trasą – trzeba być przygotowanym na konieczność
zdjęcia butów (a nawet spodni...) i zanurzenia nóg w lodowatych strumieniach
górskich. Jest to dość bolesne – temperatura wody i kamienie na dnie dają się
we znaki. Cóż, później jest co wspominać :)