Gruzja - Dawid Garedża

Tbilisi miało nam służyć głównie jako punkt wypadowy do innych miejsc. Jednym z nich były klasztory Dawid Garedża - położone w Kachetii, 60 km od stolicy. Z samego rana wybraliśmy się na Plac Wolności, gdzie umówiliśmy się z jednym z taksówkarzy, że będzie nas woził przez 2 dni po cenie niższej, niż organizowane wycieczki. 



Po drodze zaczepiliśmy o niewielką, wyludniałą wioskę Udabno. Niewiele tam można zobaczyć oprócz.. Oasis Clubu, restauracji założonej przez Polaków. Miejsce z niesamowitym, niepowtarzalnym polsko-gruzińskim klimatem. Wypiliśmy kawę, chwilę porozmawialiśmy z właścicielami a następnie wyruszyliśmy dalej, zatapiając się w czerwono-żółty krajobraz



Po chwili naszym oczom ukazało się 15 monastyrów założonych w pieczarach na zboczu wzgórza. Kompleks ten został założony w VI wieku przez Dawida Garedża - pustelnika przybyłego z Syrii, którego celem było szerzenie chrześcijaństwa. Przez wieki był on jednym z ważniejszych miejsc religijnych w Gruzji, aż do nocy wielkanocnej w 1615 roku, kiedy to wojska perskie pod dowództwem Abbasa II Wielkiego wymordowały 6000 zakonników. Zniszczone zostały też unikalne dzieła, obrazy i mury. Choć życie klasztorne toczy się tam do dziś dzień - miejsce to nigdy nie odzyskało dawnego znaczenia.  Wstęp do monastyrów jest bezpłatny, jednak należy pamiętać o odpowiednim ubraniu - zakrywającym nogi i ramiona. Warto też mieć buty ponad kostkę. 



Po obejrzeniu klasztorów, udaliśmy się na szczyt wzgórza. Widok przerósł nasze oczekiwania - z jednej strony widać było Gruzję, z drugiej Azerbejdżan, ponad naszymi głowami latały potężne sępy. Równina zdawała się nie mieć końca, a nam obraz ten wydawał się przynajmniej surrealistyczny. Z bólem serca zawróciliśmy do naszej taksówki, mijając pieczary mieszkalne i wykute w skale kaplice.



Zaczynało nam powoli brakować czystych ubrań, więc po powrocie do domu zrobiliśmy ręczne pranie. Nasze zdziwienie nie miało końca, kiedy rano okazało się, że wszystko było tak samo mokre jak wieczorem. Myślę że w Gruzji pralka z dobrym wirowaniem to absolutny "must have"! :)





Gruzja - Tbilisi

Tbilisi - stolica Gruzji liczy 1,3 mln mieszkańców czyli 6 razy tyle, co drugie w kolejności Kutaisi. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się po nim cudów - raczej nie przepadam za dużymi miastami, a samo Tbilisi na zdjęciach wydawało mi się wyjątkowo brzydkie. Zdecydowaliśmy się na nie na jako swojego rodzaju "must see" i jako punkt wypadowy do innych miejsc. A jednak, nawet ono mnie urzekło swoją dziwacznością, indywidualnością i panującym wszędzie kontrastem.



Choć osada w tym miejscu istniała już w V wieku p.n.e., nie była od początku stolicą Gruzji.Według legend, pewnego dnia król Wachtang Gorgasali wybrał się ze stołecznej Mcchety na polowanie i ustrzelił z łuku bażanta. Ptak wpadł do pobliskiego goracego źródła i natychmiat się ugotował, co zachwyciło władcę do tego stopnia, że postanowił przenieść stolicę. Zresztą samo Tbili w języku gruzińskim oznacza ciepły. W dzielnicy Avlabari obok cerkwi Metechi (wybudowanej w XIII wieku) możemy zobaczyć pomnik króla Gorgasalego. Grzechem jest też nie wstąpić do którejś z dostępnych łaźni, choć przyznam że nam zabrakło na to czasu.

Z Mestii do Tbilisi można dolecieć samolotem (tak! niewielka Mestia ma lotnisko! :) ) i taki mieliśmy plan. Niestety za późno się zdecydowaliśmy i nie było już wolnych miejsc w dniu, który nas interesował. Wyruszyliśmy więc w naszą 8 godzinną, emocjonującą podróż marszrutką. Przez cały ten czas towarzyszyła nam wpadająca w ucho gruzińska muzyka.



Tak jak poprzednio, kierowca niewiele robił sobie z jakichkolwiek przepisów drogowych, w samochodzie jechało więcej osób niż powinno, co chwilę na ulicę wpadały krowy i wcale nie rzadko moje serce zamierało, kiedy widziałam niczym nie zabezpieczoną przepaść obok nas. Mały chłopiec siedział sobie na skrzyni biegów i nikt nie zdawał się martwić o jego bezpieczeństwo.

Kiedy dojechaliśmy, kierowca wysadził nas w okolicy zoo, które zostało dotknięte przez powódź miesiąc wcześniej. Na ulicach nikt do tej pory porządku nie zrobił, wszędzie leżały pourywane barierki, taśmy, w jednym miejscu nawet suszyły się komputery. Ale nic, najważniejsze, że tygrysy, lwy i krokodyle już po ulicach nie biegają.

Poruszanie się po Tbilisi jest nie lada wyczynem. Na początku szukaliśmy przejść dla pieszych, próbowaliśmy chodzić po chodnikach i zachowywać się, jak w naszym mniemaniu, kulturalni ludzie. Jednak szybko  zauważyliśmy, że to nie ma sensu, bo chodniki kończą się w najmniej oczekiwanych momentach a przejść dla pieszych często po prostu nie ma. A nawet jeśli są, to i tak kierowcy nie zwracają na nie większej uwagi.

Zatrzymaliśmy się w Hostel Orbeliani, który z całego serca mogę polecić. Dobre warunki za rozsądną cenę, a pani Irina niesamowita! Pół roku po wizycie w Hostelu dostaliśmy od niej życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia. To dopiero było zaskoczenie!

Jednym z pierwszych miejsc, jakie zobaczyliśmy w Tbilisi, był Plac Wolności z rzeźbą świętego Jerzego. Można tu dojechać metrem i wysiąść na przystanku Tawisuplebis Moedani. Swoją drogą, samo metro zrobiło na mnie dość duże wrażenie. Na początku nie wiedziałam, dlaczego schody ruszają się tak szybko. Kiedy czas zaczął płynąć, a w powietrzu unosił się zapach siarki - zrozumiałam. Zjazd zajął 5 razy więcej czasu, niż w warszawskim metrze, więc gdyby ruszały się one wolniej to... ;) Obok Placu Wolności polecam odnaleźć polską lodziarnię. Miła pani i pyyszne lody! Po ich zjedzeniu, zapuściliśmy się w mniejsze uliczki i obserwowaliśmy na zmianę wystawne kamienice i zapuszczone podwórka. 




Okazało się, że w Tbilisi jest naprawdę dużo ciekawych miejsc do zobaczenia - Katedra Sioni, Plac Wachtanga Gorgasalego, Cerkiew Metechi czy Aleja Rustawelego.

Napewno polecam Twierdzę Narikala, z której widać piękną panoramę całego miasta. Z Gorgasalis Moedani można do niej dojść idąc w górę przez kilka minut. Została założona przez Persów w IV w. a następnie nieustannie przebudowywana - dlatego jej obecne mury pochodzą z czasów emiratu arabskiego w VIII w. Idąc dalej alejką na zachód wzdłuż murów można dojść do symbolu Tbilisi - Kartlis Deda, czyli 20-metrowego posągu Matki Gruzji. 
Niewątpliwie warta uwagi jest też bogata Cerkiew Cminda Sameba, symbol religijnej odnowy Gruzji po upadku komunizmu. Jej wyniosłość zrobiła na nas ogromne wrażenie zwłaszcza, że weszliśmy do niej z brudnego, zaniedbanego straganu. 



Przed wylotem z Polski przeczytałam, że Gruzini uważają człowieka jako jednostkę mającą niewielki wpływ na swoje życie, a ich głównym celem jest po prostu się dobrze bawić. Słuchając o ich historii - przestałam się dziwić. A wędrując ulicami Tbilisi - zaczęłam to czuć...

Gruzja - jeziorka Koruldi


W pierwotnym planie -  tego dnia mieliśmy ruszyć z całym naszym bagażem do jeziorek Koruldi, a następnie nocować na górze. Z różnych względów nasze plany musiały ulec zmianie i zostaliśmy zmuszeni do powrotu do Mestii tego samego dnia. Na szczęście, bo choć trasa w przewodnikach była opisywana jako niedługa i łatwa - z nas wyciągnęła wszystkie siły nawet pomimo braku ciężkich plecaków. Być może spowodowane to było temperaturą i ciągłą ekspozycją na słońce, a my gotowaliśmy się nawet w cieniu. 

Z Mestii wyruszyliśmy razem z parą polaków która towarzyszyła nam w Uszguli. Szybko jednak nasze drogi się rozeszły - my wybraliśmy dłuższą, ale łatwiejszą drogę, natomiast oni krótszą i bardziej wymagającą. Po wyjściu na tyły miasta weszliśmy w las, którym trawersowaliśmy zbocze Cchakcagari. Co chwilę spotykaliśmy grupy dzieciaków, które siedziały na trawie uśmiechając się i machając rękoma na nasz widok. Po godzinie, albo dwóch las skończył się. Z jednej strony cieszyliśmy się, bo wreszcie zaczynały się piękne widoki - ale z drugiej strony nie było już niczego co by nas osłaniało przed palącym słońcem. 



Po wyjściu na grzbiet czekała na nas zjawiskowa polana z punktem widokowym, a nawet pierwszym drogowskazem jaki widzieliśmy. Zatopiliśmy się w obrazie Uszby - symbolu Kaukazu i chyba jednej z najpiękniejszych gór na świecie. Posiada ona dwa wierzchołki - północny (4696m n.p.m.) i południowy (4710m n.p.m.), rozdzielone głęboką przełęczą. Niestety nie zrobiliśmy jej zdjęć licząc na to, że później będzie widać ją jeszcze lepiej. Nie było. 



Siedzieliśmy tak długo. Nie mogliśmy nasycić się widokami, które mieliśmy przed sobą. Czas jakby przestał istnieć, jednak w pewnym momencie rozsądek wziął górę i wyruszyliśmy w stronę Uszby. Po chwili moim oczom ukazał się koń, który wyglądał tak majestatycznie, że zatrzymałam się na chwilę aby uwiecznić ten widok na zdjęciu. Przyszło również ogromne stado bydła, przez co jeszcze bardziej poczułam się jakbym była w zupełnie innym świecie. Jednak nagle jedna z krów wyrwała mnie z tych chmur - zauważyłam, że idzie w moją stronę wydając niezbyt przyjemne odgłosy i co chwilę trącając kopytem. Szybko schowałam aparat i postanowiłam oddalić się, coraz bardziej przyśpieszając kroku. Niestety im szybciej szłam, tym szybciej szła i ona. Nie wiedziałam co robić, czy uciekać dalej, czy próbować ją przestraszyć - ostatecznie postawiłam na pierwszą opcję. Po chwili ewidentnie zdenerwowana dała sobie spokój, jednak Paweł już do końca wyjazdu śmiał się ze mnie, że pierwszy raz widział abym tak szybko wbiegała pod górę :) 




Minęliśmy dwa gospodarstwa, które nie wiem jak uchowały się do dzisiejszych czasów. Myślę, że życie tych ludzi nie należy do najłatwiejszych. W pewnej chwili wmurowało nas w ziemię. RAMBO! Nasz kochany pies, który odprowadzał nas spod lodowca Chalati. Nawet nas nie poznał, tak był zapatrzony w swoich dzisiejszych ludzi. Ulżyło mi, ponieważ od dnia poprzedniego dręczyły mnie ogromne wyrzuty sumienia. Właściwie tak sobie teraz myślę, że te psy są chyba tam nawet szczęśliwsze niż większość tych tu w Polsce. Które siedzą całymi dniami w domu, aby kilka razy wyjść na spacer dookoła bloku. 



Szliśmy dalej, a nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa. Dochodząc do każdego pagórka mówiliśmy sobie "Ok, za tym już na pewno będą jeziora", ale za każdym był kolejny i kolejny pagórek. Wypompowani z energii zaczęliśmy się poddawać, zwłaszcza że pomimo późnej godziny słońce wciąż nie dawało nam taryfy ulgowej. Aż nagle.. SĄ! Jeziorka Koruldi w całej okazałości. Widok, który wynagrodził nam cały wysiłek. Spotkaliśmy też polaków z którymi wyruszyliśmy z Mestii - przeklinali wybór krótszej trasy, która okazała się dla nich istną mordęgą. 



Droga w dół wydała się o wiele krótsza, choć większość pokonaliśmy po ciemku. Schodząc już naprawdę nisko, nagle coś zaczęło świecić po naszej lewej stronie.
 Co to? - zapytałam. 
Za chwilę kolejna świecąca kropka.. i kolejna - zaczęły tańczyć wokół siebie. ŚWIETLIKI! Rozświetlały nam całą drogę, co poruszyło mnie niemal do łez. 

Do domu wróciliśmy w ciszy, nie mieliśmy już nawet siły rozmawiać. Moje nogi szły jakby automatycznie, chwilami czułam, że nie mam nad nimi kontroli. 

Ps. Przeliczyłam się że stwierdzeniem, że Paweł się śmiał ze mnie tylko do końca wyjazdu :) Oto co napisał po przeczytaniu tego wpisu:






Gruzja - Lodowiec Czalati



Nigdy nie uczyłam się języka rosyjskiego, jednak przed wyjazdem do Gruzji poznałam kilka zwrotów. Dwa z nich zapamiętam chyba do końca życia.


Zawsze mam w zwyczaju dziękować, kiedy ktoś przynosi mi posiłek. Tak też chciałam zrobić i tym razem podczas śniadania. Panie które pracują u Nino Ratiani nie mówią w języku angielskim, dlatego pierwszego dnia zwróciłam się do nich po gruzińsku


მადლობა / Madloba / Dziękuję


Ponieważ odpowiedziały mi po rosyjsku, kolejnego dnia kiedy pani przyniosła mi kawę z ciastem podziękowałam



до свидания / Daswidania Do widzenia


Nie wiedziałam, czemu spojrzała się na mnie spod byka, uświadomiłam sobie to dopiero kiedy Paweł jakiś czas później użył słowa

Спасибо / Spasiba / Dziękuję

Cóż, dawno nie czułam się tak głupio.


Droga do lodowca Czalati zajmuje około 4h w jedną stronę – jednak możemy sobie ją skrócić i przejechać ok. 10 km samochodem w głąb doliny. My poszliśmy pieszo, choć temperatury nas nie rozpieszczały – wychodząc z jednego cienia biegliśmy do kolejnego aby napić się łyka ciepłej wody. Z drugiej strony mogliśmy pooglądać osobliwe domy – do tej pory mamy zagadkę, czy są one nadal zamieszkane, czy też nie. Zdziwiłabym się w obu przypadkach.                
Idąc z centrum miasta przechodzimy przez most na rzece Mestiachala i cały czas posuwamy się na przód jej prawym brzegiem. Mijamy małe lotnisko – skąd w niewielkiej cenie (60 lari) można polecieć do Tbilisi. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ nie musimy tracić połowy dnia na przejazd marszrutką. Na końcu doliny znajduje się chwiejna, pamiętająca czasy sowieckie kładka, którą trzeba przejść na drugą stronę porywistej Mestiachali. Tam może czekać na nas straż graniczna, więc warto mieć ze sobą dokumenty potwierdzające naszą tożsamość i legalny pobyt w Gruzji.


Od tego momentu idziemy już pod górę lasem świerkowo-jodłowym. Szlak jest dobrze oznaczony, więc trudno się zgubić. Po jakimś czasie dochodzimy do ogromnych głazów moreny dennej. Znalazły się tam one  na skutek zdzierania podłoża przez lodowiec – możemy sobie więc wyobrazić, jak potężnym zjawiskiem jest jego postępowanie i wycofywanie się. Bardzo ważne jest zabranie ze sobą dobrych butów – koniecznie za kostkę, ponieważ już do samego lodowca będziemy skakać po ruszających się kamieniach i bardzo łatwo o skręcenie stawu.


W pewnej chwili wyskoczył na nas pies. Nazwijmy go Rambo, bo skradł moje serce doszczętnie, a w kolejnych wpisach jeszcze o nim parę słów będzie. Widać, że bardzo cieszył się na nasz widok, od razu podszedł na przytulanie i głaskanie. Tego dnia został naszym przewodnikiem stada – dumnie doprowadzając nas pod lodowiec.


Miejsce jest fenomenalne – odkąd weszliśmy na morenę denną szliśmy z zapartym tchem zatrzymując się co parę minut i nie mogąc napatrzeć na księżycowy krajobraz. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczął wiać naprawdę zimy wiatr –zwróciliśmy na to uwagę dopiero kiedy zaczęliśmy trząść się  z zimna. Dlatego oprócz wysokich butów polecam zabrać kurtkę wiatrówkę – nawet kiedy na dole temperatury dochodzą do 40°C.


Schodząc do doliny mijaliśmy tabun bydła, choć naprawdę nie wiem skąd się tam wziął. Rambo dzielnie nas bronił przed potężnym bykiem – przestał na niego szczekać dopiero kiedy bezpiecznie oddaliliśmy się. Nie pozwalał też na to, żebyśmy się z Pawłem rozdzielili, a kiedy raz zniknęłam mu z zasięgu wzroku – zaniepokojony poszedł na poszukiwania i przyprowadził mnie do „stada”.


Robiło się już naprawdę późno, a ku naszemu zdziwieniu minęliśmy jeszcze małżeństwo z dzieckiem idących do lodowca. Porozmawialiśmy chwilę po angielsku i ruszyliśmy w swoją stronę. Mniej więcej w połowie doliny mijali nas samochodem – zatrzymali się i zaproponowali, że podrzucą do miasta. Musieliśmy zostawić Ramba, choć aż płakać mi się chciało widząc jak biegnie za samochodem. Nie dawało mi to spokoju aż do następnego dnia.. ale o tym później. Razem z nowo poznanymi osobami zaczęliśmy dzielić się doświadczeniami z pobytu w Gruzji, oczywiście cały czas po angielsku, aż nagle chłopiec powiedział
Mamo, weź tego arbuza do siebie, bo tu jest ciasno!
Śmiechu nie było końca :) Poszliśmy wspólnie do Sunset Cafe Mestia. Wszyscy zachwycaliśmy się tamtejszym Chaczapuri adżaruli (placek w kształcie łódki – w środku ser i surowe jajko, które trzeba wymieszać zanim się zetnie) i  winem marki wino (5 lari / dzbanek). Aż do późnego wieczoru..

Gruzja - Uszguli



Bardzo chcieliśmy jechać do Uszguli, jednak wyjazd ten stał pod znakiem zapytania – nie dojeżdża tam bowiem żadna komunikacja miejska. Można więc albo wynająć samochód terenowy (co na 2 osoby nie jest najtańszym rozwiązaniem) albo trekkingować przez kilka dni, jednak tym razem nie mieliśmy na to czasu.

Gruzini określają Uszguli jako najwyżej położoną osadę ludzką w Europie. Leży na wysokości prawie 2200 m n.p.m., czyli na wysokości naszego tatrzańskiego Starorobociańskiego Wierchu. Wioska jest niemalże odcięta od świata, a mieszka tu zaledwie 300 osób.

Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas śniadania usłyszeliśmy rozmowę angielskiego małżeństwa właśnie o Uszguli. Zapytałam o ich plany i po chwili razem z kolejną dwójką Polaków siedzieliśmy już w busie. Zapłaciliśmy 200 lari za przejazd w obie strony + 6 h oczekiwania na miejscu, czyli po 30 lari na osobę. Sam dojazd jest dość dużym przeżyciem – tu też jedzie się serpentynami z tą różnicą, że nie ma nawet asfaltu. Moje serce zamierało, jak chwilami patrzyłam na nasze koło znajdujące się zaledwie kilka centymetrów od przepaści. Co chwile pokonywaliśmy kamienie, dość spore strumienie, wydrążone przez wodę dziury. Jeśli wpadłoby Wam do głowy zjeść śniadanie tuż przed wyjazdem – uwierzcie mi, że nie jest to najlepszy pomysł, zwłaszcza że taka droga ciągnie się przez całe 2 godziny.



Kiedy dojechaliśmy na miejsce, podbiegł do nas chłopiec. Zaczął nam sprzedawać pamiątki oraz opowiadać o historii wioski i o tym, jak wygląda tutaj życie. Wszystko płynnym angielskim, choć miał może z 10 lat – nie więcej. To była dla nas jedna z największych niespodzianek tego wyjazdu, bo nie spodziewaliśmy się że tam, na końcu świata spotkamy dzieciaki mówiące lepszym angielskim niż my sami.



Po wejściu do wioski poczuliśmy się jak w średniowieczu. Otoczeni przez legendarne kamienne wieże mieszkalno-obronne nie mogliśmy wyjść z podziwu jak wyjątkowe jest to miejsce. Szliśmy wąskimi uliczkami pełnymi błota i odchodów zwierząt w stronę Szchary – najwyższego szczytu Gruzji (5193 m n.p.m). Zostało nam zaledwie 5h na miejscu – stwierdziliśmy, że spróbujemy dojść do południowego lodowca (według przewodnika - 6h w obie strony). Choć niestety zabrakło nam na to czasu – warto było, ponieważ droga okazała się jedną z najpiękniejszych tras jakie przebywałam w życiu. Nie tylko ze względu na widok Szchary, ale też cudowe, pełne kwiatów łąki i stada wolnych krów i koni pasących się wokoło.



Chwilę po wyruszeniu z miasteczka w stronę lodowca, serce nam zamarło. Zobaczyliśmy wielkiego psa (przez chwilę zastanawialiśmy się czy to nie wilk) spacerującego z kośćmi w pysku. Ale to nie były zwykłe kości, to był olbrzymi kawałek kręgosłupa z wystającymi żebrami, co wyglądało tak groteskowo, że przyśpieszyliśmy kroku z nadzieją, że pies nas nie zauważy. Oczywiście zauważył i zaczął biec w naszą stronę. Ja jeszcze mocniej przerażona niemal zaczęłam biec – w końcu tyle naczytałam się o groźnych psach pasterskich które można spotkać na szlakach. I tak zaczęła się nasza przygoda z jednym z najbardziej kochanych psów które spotkałam w życiu – towarzyszył nam przez całą drogę, aż do wioski. Podczas wyjazdu nie spotkaliśmy ani jednego agresywnego psa - widocznie nauczyły się już, że znajomość z turystami może być opłacalna :) 



Dość nieswojo czułam się przechodząc wśród pasącego się bydła, zwłaszcza kiedy zdałam sobie sprawę ile jest tam byków. Miałam przed oczami krwawe sceny z aren i podejrzliwie przyglądałam się ich zachowaniu, jednak zwierzęta zachowywały się jakby nas tam w ogóle nie było. Według Temple Gradin, wybitnej specjalistki od zwierzęcego behawioryzmu - głową przyczyną ataków byków na ludzi jest to, że identyfikują się one z nami, a nie z bydłem i próbują przejąć dominację. To z kolei jest rezultatem oddzielania osobników od reszty stada. Według badań 75% byków odchowanych w boksach indywidualnych atakuje ludzi, gdzie z pośród tysiąca wychowanych od małego przy matkach, tylko jeden zdecyduje się na atak. Na szczęście na tego jednego nie trafiliśmy :) 



Wybierając się tą trasą – trzeba być przygotowanym na konieczność zdjęcia butów (a nawet spodni...) i zanurzenia nóg w lodowatych strumieniach górskich. Jest to dość bolesne – temperatura wody i kamienie na dnie dają się we znaki. Cóż, później jest co wspominać :)




Gruzja - Mestia



W Gruzji wylądowaliśmy ok. 5.20 rano. Lotnisko oddalone jest od Kutaisi około 14 km, więc od razu rzucił się na nas tłum taksówkarzy proponujących podwiezienie do miasta.  Udało nam się namówić jednego z nich na przejazd do Zugdidi (40 Lari), skąd złapaliśmy marszrutkę do Mestii (20 Lari / os).

Nie mogliśmy się nadziwić, kiedy dosłownie co parę minut samochód musiał zwalniać i omijać leżące lub spacerujące po jezdni krowy. Zaczęły się pierwsze zdjęcia, bo przecież „Wow! Krowa na wolności!”. Pozostali pasażerowie nie wiedzieli czemu się tak dziwimy, a my nie wiedzieliśmy czemu oni nie. Z tymi krowami to ciekawa sprawa. Śmieliśmy się z jednymi z napotkanych Polaków, że przez pierwsze dni człowiek robi zdjęcia każdej krowie. Następnie przeglądając je zauważa, że na 90% zdjęć są krowy. Pod koniec wyjazdu tak się przyzwyczaja, że przestaje zwracać uwagę na jakiekolwiek zwierzęta. Natomiast już po powrocie do Polski zastanawia się „Ok, ale gdzie są krowy?!”. I coś w tym naprawdę jest.

Droga do Mestii narobiła nam trochę strachu, ponieważ w większości wiła się serpentynami and przepaściami – zwłaszcza w jej końcowym odcinku. W pewnym momencie kierowca zatrzymał się i zaczął przeklinać.

„ Dopiero co położyli asfalt, a już kawałek drogi oberwało!”

Faktycznie, oberwało, ale na szczęście jakoś przejechaliśmy. Kierowca podkręcał atmosferę jadąc szybko raz prawym, raz lewym pasem, raz środkiem – nawet kiedy zbliżał się do zakrętu i nie wiadomo było czy z drugiej strony nie wyjedzie jakiś inny samochód. Pozostali pasażerowie wciąż byli niewzruszeni.  

W pewnym momencie kierowca zapytał, czy mamy wykupiony nocleg. Nie mieliśmy. Mieliśmy tylko kilka adresów i liczyliśmy że gdzieś uda nam się zatrzymać. Przede wszystkim braliśmy pod uwagę pensjonat Nino Ratiani – czytaliśmy o nim wiele dobrych opinii, jednak skoro Pan zaproponował nam że zawiezie nas do dobrego guesthouse’u – zgodziliśmy się bez zbędnych pytań. Oczy prawie wyszły nam ze zdumienia kiedy zaczął wołać „Nino! Nino!” – właśnie tak, zawiózł nas dokładnie do Nino Ratiani. Spędziliśmy tam kilka dni i z całego serca mogę polecić to miejsce – warunki są bardzo dobre, cena nie jest wygórowana (20 lari / os) a pani Nino jest bardzo fajnym człowiekiem. Dodatkowym plusem jest to, że mówi po angielsku. Za 10 lari można się porządnie najeść, choć ja nie byłam do końca zadowolona z tych posiłków, ponieważ były zdecydowanie za różnorodne i nie pasujące do pory dnia (np. na śniadanie dostawaliśmy kawałek ciasta, kawę, jajko, frytki, kaszę, smażony ryż, 2 surówki, ser, chleb – wszystko razem i codziennie to samo). Najbardziej smakowało mi mleko – od razu widać, że prosto od… krowy.

Mestia choć to centrum Swanetii, jest niewielkim miasteczkiem liczącym zaledwie 3,5 tysiąca mieszkańców. Leży na wysokości 1500 m n.p.m wśród otaczających ją wysokich szczytów. Od samego początku zauważyliśmy, że nowoczesność miesza się tu ze starością i tradycją. Koło nowych domów stoją ruiny. W centrum awangardowy, z daleka rzucający się w oczy posterunek policji. Niewielkie centrum miasteczka ma wg mnie bardzo duży potencjał – ktoś pomyślał i postawił tu niebagatelne budynki które mogłyby posłużyć jako restauracje, sklepy, cokolwiek. Niestety szyby już popękały, a w środku siedzą... krowy.




Usiedliśmy na ławce w niewielkim parku, popatrzyliśmy na trawę a tam.. świnie. Oczywiście krowy później też przyszły. 




Zaraz za parkiem jest informacja turystyczna gdzie można otrzymać mapy. Podobno obsługa jest tam dość niemiła, ale na szczęście my tego nie doświadczyliśmy. Jeśli chodzi o restaurację to bardzo polecam Sunset Cafe Mestia. Wszyscy się zachwycaliśmy tamtejszym Chaczapuri adżaruli (placek w kształcie łódki – w środku ser i surowe jajko, które trzeba wymieszać zanim się zetnie) i  winem marki wino (5 lari / dzbanek). W dodatku każdy mówi tam po angielsku.




Poszliśmy dalej, mijając wiele kamiennych wież z XII-XIV wieku które budowane były zarówno do obrony przed wrogiem jak i do trzymania zapasów żywnościowych oraz zwierząt. Przez miasto przepływa Mestiachala – pierwsza rzeka o szarym kolorze którą widziałam. Zatrzymaliśmy się przy niej aby chwilę podumać oraz popodziwiać góry które nas otaczały. Jedno na pewno trzeba przyznać – Swanetia ma swój niepowtarzaly, niesamowity klimat. Tęskniłam za nią będąc jeszcze na miejscu. I tęsknię do tej pory. 




Gruzja - Wstęp

Cminda Sameba pod Kazbekiem


Kiedyś ktoś mi powiedział „Gruzja jest piękna”. Gruzja? Tak, coś kiedyś słyszałam o tym kraju, ale co tam jest? Nie mam pojęcia. Szybkie spojrzenie do Internetu. Pierwsze co się wyświetla – Cminda Sameba pod Kazbekiem. Na kolejnych zdjęciach widoki niczym z Władcy Pierścieni. I już wiem, że muszę tam pojechać.

Planowaliśmy 2 tygodnie wyprawy. Na początku myślałam, że to dużo jak na tak niewielki kraj. W końcu Gruzja zajmuje zaledwie 69 tyś. Km2, czyli prawie 5 razy mniej niż Polska! Jednak dość szybko wróciłam na ziemię kiedy podczas wypisania głównych punktów podróży okazało się, że nie zrobimy nawet połowy z tego co planowaliśmy. Dlatego tym razem postawiliśmy na ogólne zobaczenie całego kraju, a następnym razem skupimy się na tym, co nam się najbardziej podoba – czyli Swanetii i Tuszetii.

Termin uzależniliśmy od cen biletów lotnicznych, które wybieraliśmy już w marcu. Padło na początek lipca. Po ich zakupie i zajrzeniu do przewodnika trochę się przestraszyłam czytając o niekorzystnych warunkach pogodowych w tym miesiącu – temperatury około 40 stopni przy wilgotnym powietrzu. Wrócimy ugotowani – jak nic! Jednak nie taki diabeł straszny i pogoda była idealna niemalże przez cały wyjazd. Choć bez czapki i filtra 50+ się nie obeszło. Z drugiej strony w wyższych partiach gór bardzo cieszyłam się z posiadania kurtki i ciepłego śpiwora – jak to się mówi… wszystko dąży do równowagi. Swoją drogą niesamowite jest to, że w Gruzji jednego dnia możemy stać na chłodnym lodowcu, żeby kolejnego dnia smażyć się na słonecznej plaży.


Morze Czarne - Batumi


Jedną z rzeczy które mnie bardzo zastanawiały był język – jak się będziemy tam komunikować? Podobno większość starszych osób mówi po rosyjsku, ale ja go nie znam. Część młodszych mówi po angielsku, ale nie jest ich wiele. Paweł napomknął, że uczył się rosyjskiego, a ja podjęłam nieudolną próbę nauki gruzińskiego. Jakoś to będzie, w razie czego mieliśmy rozmówki – i takie, i takie. W praktyce okazało się, że tylko naprawdę młodzi ludzie nie znają rosyjskiego, a umiejętności Pawła powaliły mnie na kolana ponieważ potrafił się on dogadać w niemal każdej sprawie. Zaskoczył mnie też poziom znajomości angielskiego niektórych osób, ale o tym później… Ja z pewnością wróciłam do Polski z dodatkową motywacją do nauki języków obcych.

Co ciekawe „Gruzja” jest nazwą pochodzenia rosyjskiego. Sami Gruzini nazywają ją Sakartwelo, a siebie Kartweli. Rosjanie bardzo lubili nazywać to co już jest nazwane, dlatego niejednokrotnie można spotkać się z podwójnym nazewnictwem. Weźmy chociażby najdłuższą rzekę – Mtkwari (Kura). Czasami można się zdziwić :) 

Przed wyjazdem do Gruzji nie trzeba się martwić o wizę, ponieważ od 2005 roku został zniesiony obowiązek wizowy dla obywateli Unii Europejskiej. Do Gruzji można się dostać posiadając dowód osobisty lub paszport – dla pewności wzięliśmy oba dokumenty. Myślę że najwygodniejszą formą transportu są linie lotnicze – Wizzair i LOT. My skorzystaliśmy z oferty Wizzair i zapłaciliśmy średnio 450zł/os za jeden lot już ze wszystkim (dodatkowy bagaż, odprawa itd. – pamiętajcie że w Wizzair za wszystko się dodatkowo płaci). Walutą jest Lari (GEL), a ceny są podobne do tych w Polsce. Łącznie na wszystko wydaliśmy po ok. 2500zł – myślę że to całkiem dobra kwota jak na 2 tygodniową wyprawę.

Czy warto tam pojechać? WARTO. Dla zapierających dech w piersiach widoków. Dla przeżycia niezapomnianej przygody. Dla oderwania się od rzeczywistości. Dla docenienia Polski :) Właściwie jedyną rzeczą która mnie rozczarowała była legendarna gruzińska gościnność. Być może ona już zanika, być może po prostu trafialiśmy na nieodpowiedni czas, miejsca lub ludzi. Na pewno za wiele się z nią nie spotkaliśmy, wręcz mieliśmy wrażenie, że patrzy się na nas jak na chodzące bankomaty.  A szkoda…

Trekking do jeziorek Koruldi


Plan:

Dzień 1 – Przylot do Kutaisi. Mestia.
Dzień 2 – Uszguli - trekking do lodowca pod Szcharą.
Dzień 3 – Trekking do lodowca Czalati.
Dzień 4 – Trekking do jeziorek Koruldi.
Dzień 5 – Tbilisi.
Dzień 6 - Dawid Garedża.
Dzień 7 – Miasto skalne Upliscyche.
Dzień 8 – Kazbegi i trekking do cerkwi Cminda Sameba.
Dzień 9 – Wąwóz Darialski i wodospady Gweleti.
Dzień 10 – Trekking pod Kazbek.
Dzień 11 – Powrót do Tbilisi.
Dzień 12 – Batumi.
Dzień 13 – Ogród Botaniczny w Batumi.
Dzień 14 – Kutaisi i powrót do Polski.